Fundusz Venture Capital z założenia powinien stanowić wsparcie, doradzać, akcelerować spółkę celem zwiększenia jej wartości. Warto trzymać odpowiedni dystans, by móc oceniać biznes obiektywnie, nie angażując się w niego operacyjnie. Kontrola to z punktu widzenia spółek pejoratywne działanie, więc powinna być realizowana dyskretnie, w sposób który nie angażuje founderów, by ci mogli skupić się na biznesie.
W wielu przypadkach jest to bardzo dobre środowisko do budowania przyszłej wartości, jednak zawiera jednocześnie fundamentalny problem – daje ogromne pole do nadużyć. Założyciel, który ma zamiar wykorzystać tą sytuację krótkoterminowo wzbogacając się, ma do tego paradoksalnie dość wiele możliwości.
Przyglądać się? Tylko gdzie?
Theranos jest przykładem głośnym i dobitnym, bo jeśli oskarżenia okażą się prawdziwe spirala kłamstw sięgnęła kosmicznej skali, a założycielka zwiodła niezwykle doświadczonych partnerów z topowych funduszy na świecie. Czy była to ich wina? Czy leży ona raczej po stronie systemu? Problem w tym, że jeśli zachowa się odpowiednie pozory, VC można oszukać dość łatwo – zwłaszcza jeśli start-up jest na wczesnym etapie rozwoju. Kluczowym aktywem spółki, gdy nie ma jeszcze MVP i przychodów są ludzie i ich wizja. Pierwszy milion dostaje się w oparciu o zaufanie, dlatego większość rund zaczyna się od rekomendacji. Nie zawsze jednak da się zweryfikować background, a tym bardziej intencje.
Jeśli pomysł ma racjonalne założenia, osoby są doświadczone i nie ma zewnętrznych negatywnych przesłanek – trzeba spróbować, w końcu to branża wysokiego ryzyka. Kolejne rozmowy wydają się jeszcze bardziej optymistyczne, w końcu zapada decyzja i rusza machina. Na tapecie są poszczególne zapisy umowy inwestycyjnej, dogranie budżetów, zatrudnienie najlepszych ekspertów. W międzyczasie tworzy się relacja, która wzmaga subiektywizm. Mało kto, wpadając w wir wydarzeń, myśli o tym, by zatrzymać się i spojrzeć raz jeszcze na całość, szukając fundamentalnych przeszkód. W tym tonie dochodzi się do notariusza, następuje zawarcie umowy i rusza projekt.
Fundusz może być zaangażowany w różnym stopniu, choć popularny ostatnio żart: „Jak sprawić by VC zamilkł? Podpisać z nim umowę inwestycyjną” pokazuje pewne tendencje rynkowe. Niezależnie od tego reprezentanci inwestorów skupiają się bardziej na wsparciu i rozwoju niż szukaniu problemów. Do tego dochodzi, pomoc dla pozostałych spółek z portfela czy poszukiwanie nowych okazji rynkowych, więc atencja kurczy się do określonego poziomu.
Pieniądze z VC defrauduje się po cichu
Patrząc przez pryzmat probabilistyki, największą szansę na odkrycie nieścisłości ma osoba kontrolująca finanse. Weryfikując przelew po przelewie, zauważa pewien wzorzec i rozpoczyna się szukanie źródła problemu. Founder jednak nie musi być geniuszem zła, by zataić szczegóły swoich operacji. Przelew do członka rodziny i wyciąganie pieniędzy np. poprzez wyjątkowo częste delegacje jest zabezpieczony poprzez odpowiednie zapisy umowy, a z drugiej strony bardzo łatwy do wykrycia. Niektórym wystarczy po prostu wysoka pensja i wykazywanie minimalnego zaangażowania. Founder twierdzi, że pracuje, a w praktyce robi zupełnie coś innego, otrzymując wynagrodzenie. W dobie pracy zdalnej jest to wyjątkowo trudne do wykrycia.
To najprostszy przykład jednak środki można defraudować zupełnie inaczej. Jeśli ktoś dysponuje je zgodnie z ustaleniami z funduszem tzn. płaci określonym ludziom lub podmiotom za wykonywaną pracę i realizuje kolejne KPI, ciężko zidentyfikować jakiś problem. Wystarczy wyobrazić sobie sytuację, gdzie spółka w payrollu ma kilku wysoko płatnych programistów i dwie agencje do współpracy. Przy nieodpowiednich intencjach, scenariusze się mnożą – ludzie mogą w ogóle nie wykonywać planowanej pracy (być podstawieni) lub robi to tylko część z nich, mogą być dogadani na określone wynagrodzenie, a reszta trafia do foundera pod stołem, mogą rzeczywiście pracować, ale zawyżać zaangażowanie czasowe – w praktyce poświęcają np. tylko 10% swojego czasu na projekt, robią swoje rzeczy i znów dzielą się wynagrodzeniem z founderem. Przy takim podejściu jest kod, są raporty – wszystko wydaje się w porządku. Jeśli nie dojdzie do bardzo uzasadnionych podejrzeń, nikt nie będzie wzywał biegłego do audytowania pracy całego zespołu. Founder mógł przecież nawet nie wiedzieć o takiej sytuacji, prawda?
Możliwości obracaniem pieniędzmi jest cały szereg
Ciekawy jest jednak ciąg dalszy. Jeśli założyciele mając patologiczny modus operandi, spełnią określone KPI (w minimalnym stopniu), które mieli zrealizować, sięgną do kolejnego VC. Mając za sobą historię oraz transfer wiarygodności poprzedniego funduszu, który przecież nadzoruje całość od początku i niczego nie zauważył, o defraudację jeszcze łatwiej. Na rynku słyszy się o historiach spółek, które były w stanie ciągnąć tak nawet 2-3 rundy. Founderzy w międzyczasie żyli sobie dobrze, mieli wynagrodzenie (czasem dzięki swoim działaniom kilkukrotnie wyższe niż wynikałoby to z umowy) i nagle przyszedł koniec.
Powód upadku? Produkt się nie przyjął, brak perspektyw rozwoju, problemy technologiczne. Standard, przecież to 90% rynku. Nikt nie dowiaduje się, że został oszukany. Fundusz robi tzw. write-off, czyli mówiąc pragmatycznie przyjmuje oficjalnie, że inwestycja się nie udała i skupia się na innych. A co się dziej z founderem, który zniekształcił rzeczywistość? Po pierwsze nie ma żadnych reperkusji, bo nic się nie wydało. Po drugie fundusz działając dalej i dbając o własny wizerunek, nie robi szczegółowego case study z porażki, nie chce tworzyć niepotrzebnych konfliktów, zamyka temat formalnie.
Na koniec najciekawszy paradoks – nieuczciwy founder, ma teraz jeszcze większe szanse na naciągnięcie kolejnego funduszu, ponieważ choć zaliczył porażkę, jest teraz serial entrepreneur, vc backed, multiple rounds, więc w oczach kolejnych inwestorów jest znacznie bardziej wiarygodny niż przed transakcją… I cała historia zaczyna się od nowa. Taki system.