Zjawisko kłamstwa i oszczerstw w Internecie za pomocą rozpowszechniania fałszywych wiadomości tekstowych trwa już od kilku lat i ma się bardzo dobrze dzięki nowym kanałom komunikacji, takim jak media społecznościowe. Rok temu oszuści dostali nowy oręż, tzw. deepfake, dzięki czemu mogą wpływać na społeczności dla swoich korzyści.

Co to jest deepfake?

Zjawisko deepfake lub deep learning to technologia oparta na sztucznej inteligencji (AI), polegająca na łączeniu i nakładaniu fałszywych treści i przekazów na prawdziwe filmy i obrazy źródłowe. Technika ta jest formą dyskredytacji osób, których wizerunek jest wykorzystywany w tym procederze. Przykładem jest umieszczanie twarzy czy podkładanie głosu aktorów i celebrytów w filmach pornograficznych.

Niebezpieczeństwo polityczne

Drugie zastosowanie fałszywych informacji to wpływanie na opinię publiczną w celu manipulowania wydarzeniami politycznymi na świecie. Nieprawdziwe oświadczenia w ustach przedstawicieli państwa mogą wywołać międzynarodowy skandal, panikę na giełdzie, a nawet otwartą wojnę. To nie jest science fiction, ale groźba tak realna, że ​​DARPA, amerykańska agencja obrony odpowiedzialna za tworzenie technologii wojskowych, zabrała się za stworzenie narzędzia do rozszyfrowywania fałszywych treści. Warto tutaj wspomnieć o fałszywym filmie, gdzie podszywający się pod Baracka Obamę program nazywa Donalda Trumpa „totalnym kretynem”.

Wszystkie chwyty dozwolone

Oczywiście sfałszowane filmy wideo nie są jedynymi sztuczkami spin doktorów w walce o głosy wyborców. Wybory prezydenckie w USA w 2016 r. udowodniły potęgę prostych fałszywych nagłówków i newsów, rozpowszechnianych w mediach społecznościowych po to, aby wpłynąć na przebieg wydarzeń na świecie. Stało się tak, ponieważ niektórzy politycy łączą prawdziwe dziennikarstwo z fałszywymi wiadomościami. W rezultacie nie wiemy, komu i czy w ogóle można zaufać.

Social media w służbie propagandy

Ludzie pozyskują dziś wiadomości głównie z mediów społecznościowych, a jest to jedno z miejsc najbardziej narażonych na manipulację. Rozprzestrzenianie się fałszywych treści – nie tylko tych szalonych, łatwych do podważenia teorii spiskowych, ale także przekonujących filmów, trudnych do odróżnienia nawet dla ekspertów – stanowi poważne i wciąż rosnące zagrożenie.

Jak przywrócić zaufanie do treści online?

Zjawisko deepfake zainspirowało nie tylko przestępców internetowych, ale także startupy technologiczne, które próbują wymyślać nowe rozwiązania weryfikujące poprawność treści. Pracują one nad narzędziami umożliwiającymi zmiany algorytmów stron internetowych opartych na blockchain. Niektóre młode firmy technologiczne, jak np. Trupic, pracują nad urządzeniami rozpoznającymi detale, takie jak odbicia w oczach i umiejscowienie włosów, których nie da się sfałszować w tysiącach klatek w filmie.

Kolejnym przykładem jest  Gfycat, platforma hostingowa GIF, która wychwytuje anomalie dzięki narzędziom wykorzystującym AI, co pozwala zidentyfikować i usunąć obraźliwe klipy na stronie czy portalu w Internecie.

Chociaż Facebook posiada wyspecjalizowane narzędzia techniczne, to jednak do sprawdzania informacji na swoim portalu wykorzystuje armię kontrolerów. Posty oznaczone przez nich jako fałszywe są przekazywane jednemu z 25 partnerów w 14 krajach, takich jak Associated Press, PolitiFact i Snopes, którzy weryfikują te informacje. Treść uznana za fałszywą jest degradowana przez Facebooka, co obniża jej pozycję w kanale informacyjnym, a co za tym idzie – zmniejsza liczbę przyszłych wyświetleń o ponad 80%.

To podejście pozostawia wiele do życzenia: standardy różnią się w zależności od organizacji sprawdzającej fakty, a fałszywe historie mogą rozpowszechnić się w sieci zanim Facebook zdąży je zdegradować. Ludzka interwencja jest poza tym niewystarczająca: na Facebooku co 60 sekund pojawia się 510 000 komentarzy i 1336 000 zdjęć. Kontrolerzy nie mają więc szans, aby sprawdzić wszystkie informacje i wyłowić te fałszywe.

Co dalej z weryfikacją treści?

Czy można na przykład podnieść autorytet domeny w rankingu wyszukiwarek? Miejsce w rankingu informowałoby o wiarygodności pod względem treści udostępnianych w mediach społecznościowych, na przykład 90/100 punktów oznaczałoby, że portal jest godny zaufania. Jest to mierzalne, ale też dalekie od doskonałości, ponieważ autorytet domeny jest w dużej mierze zakorzeniony w linkbackach zamiast w faktycznej poprawności.

Rozwiązaniem może być sygnał z protokołu HTTPS. Zaufany symbol kłódki obok paska adresu w przeglądarce oznacza, że witryny, które odwiedzamy – w tym banki lub sklepy internetowe – są bezpieczne, a nasze poufne dane są chronione. Nietrudno sobie wyobrazić, jak przydatna byłaby ta koncepcja w świecie informacji: oto mamy sprytną małą ikonkę informującą, że filmy, zdjęcia i treści zostały zweryfikowane i uznane za prawdziwe i zgodne z faktami. Niestety, HTTPS jest jedynie zapewnieniem szyfrowania.

Rzetelne dziennikarstwo strzałem w dziesiątkę

Ostatecznie okazuje się, że łatwiej wyobrazić sobie kompleksową weryfikację treści niż wdrożyć ją w życie. Dawno temu istniał taki świetny system – nazywano go dziennikarstwem. Pomimo różnych ograniczeń i niedoskonałości serwisy informacyjne dążyły do ​​pewnych standardów dokładności, a profesjonaliści dokładali wszelkich starań, aby je utrzymać.

Wraz z nadejściem Internetu i mediów społecznościowych ci tradycyjni strażnicy wiarygodności to już przeszłość. Dzisiaj każdy może tworzyć wiadomości, narzucać swój dyskurs i punkt widzenia oraz kłamać do woli w imię swojej pseudoprawdy.