Z najnowszych danych Głównego Urzędu Statystycznego wynika, że dynamika PKB polskiej gospodarki jest niższa od oczekiwań. PKB niewyrównany sezonowo (w cenach stałych średniorocznych roku poprzedniego) wzrósł realnie o 2,5% w porównaniu z analogicznym okresem roku poprzedniego.

Przypomnijmy, że na początku roku ekonomiści a także projektanci ustawy budżetowej zakładali, że PKB Polski w 2016 roku wzrośnie o co najmniej 3,5%. W III kwartale 2016 r. PKB wyrównany sezonowo (w cenach stałych przy roku odniesienia 2010) zwiększył się realnie o 0,2% w porównaniu z poprzednim kwartałem i był wyższy niż przed rokiem o 2,1%.

W III kw. 2015 roku polska gospodarka rosła w tempie 3,4%. Z kolei w IV kw. 2015 roku wyraźnie przyśpieszyła do 4,3%.

Mniej inwestycji, ale czy to rzeczywiście ma sens?

Obecna, gorsza dynamika tłumaczona jest przede wszystkim niedostatecznym poziomem inwestycji, które w II kw. Zmalały o 4,9% względem 2015 roku.  Spadek ten wynika z niskiego poziomu wykorzystania środków unijnych. Przedsiębiorcy wstrzymują się z poważniejszymi do czasu aż będą mogli je współfinansować z unijnych projektów. Niektórzy analitycy zwracają szczególną uwagę na niepewność prawa w Polsce –trudno przewidzieć czy np. zmiany podatkowe nie odbiją się na oczekiwanej rentowności przyszłych inwestycji a to negatywnie wpływa na proces decyzyjny.

Przeczytaj także: Golem, czyli Uber dla komputerów uzbierał 8,6 mln dolarów w 19 minut

Polska gospodarka nie jest w fatalnym stanie

Z drugiej strony wieszczenie, że polska gospodarka jest w fatalnym stanie to więcej niż nieporozumienie. Po pierwsze wskaźniki poziomu inwestycji są jeszcze bardziej niedoskonałe niż PKB a ich interpretacja może być w zasadzie dowolna – najprostszy i najprymitywniejszy argument dotyczy mniejszej dynamiki wydatkowania środków UE, ale równie dobrze za niższy poziom inwestycji może odpowiadać spadek cen usług i produktów potrzebnych do ich realizacji.

Drugi czynnik, który może świadczyć o pewnego rodzaju schizofrenii wskaźnikowo-ekonomicznej to rekordowo niska stopa bezrobocia, która w październiku wyniosła 8,2% (1,31 mln zarejestrowanych bezrobotnych). Z danych Eurostatu i z projekcji NBP wynika, że stopa bezrobocia mierzona metodą BAEL (bezrobotnym jest tylko ta osoba, która aktywnie poszukuje pracy, ale nie może jej znaleźć) wyraźnie spadło poniżej 6%. Rośnie też poziom zatrudnienia, który wynosi już ok. 68% – to 6 p.p. więcej niż 10 lat temu.

Ekonomia po raz kolejny staje na głowie

Rosną też płace – przeciętne wynagrodzenie, które naturalnie należy traktować tylko jako wskaźnik, bo 2/3 pracujących zarabia mniej, ponadto dotyczy tylko ok. 5,8 mln pracujących w sektorze przedsiębiorstw zatrudniających więcej niż 9 pracowników (na 16 mln pracujących ogółem) wynosi 4055 zł brutto (magiczne 1 tys. euro), czyli w ciągu roku wzrosło o 4,5%. Szybciej niż dynamika PKB. Oczywiście na wzrost płac przekładają się inne czynniki niż na inwestycje, ale gospodarka to naczynia połączone – czasem jest coś za coś. W końcu jak to jest, że dynamika PKB maleje, a nie ma chętnych do pracy? To zaprzeczenie fundamentalnej klasycznej prawidłowości Okuna, że wzrost PKB proporcjonalnie przekłada się na spadek bezrobocia.

Niewykluczone, że spadek inwestycji jest spowodowany trudnościami z zaspokojeniem popytu na pracę, która jest coraz bardziej kapitałochłonna a to stawia pod znakiem zapytania np. projekty budowlane. Chyba nie jest tajemnicą, że np. w Warszawie bądź we Wrocławiu znalezienie specjalisty na budowie wymaga ponadprzeciętnych umiejętności rekrutacyjnych silnie stymulowanych gotówką.

Przeczytaj także: W tej branży zyski wzrosły o 120%

Politycy nie wiedzą co mówią, bo nie znają swoich wyborców

Do tego dochodzi 500+, które – chociaż stymuluje konsumpcję – to znów w mniejszym stopniu niż oczekiwali ekonomiści. W tym wypadku, bez większego problemu obroniłaby się teza, że politycy i ekonomiści mają bardzo słaby research i po prostu nie znają dobrze zwyczajów konsumpcyjnych Polaków, które naturalnie nie są liniowe. To częsty błąd prognostyków – pomijają lub przeceniają w prognozach czynniki kulturowe bądź zwyczajnie nie wiedzą ile, na co i kiedy pieniądze wydają Polacy.

Niewykluczone, że polscy obywatele są mądrzejsi niż się wszystkim wydaje i np. ci, którzy jeszcze nie mają mieszkań, chomikują pieniądze na pokrycie wyższego wkładu własnego w przyszłości. Jak silnie skomplikowana jest to materia powinien świadczyć fakt, że – my ekonomiści – notorycznie się mylimy a to oznacza, że prawie zawsze pomijamy czynnik, który w danym momencie ma kluczowe znaczenie. Dlatego spora liczba negatywnych sądów wartościujących obecny stan gospodarki wydawanych tylko na podstawie poziomu PKB i inwestycji może (chociaż nie musi) być obarczona błędem.

Przeczytaj także: Brexit podzielił przedsiębiorców

A jaki będzie 2017 rok?

NBP niejako wychodzi naprzeciw malkontentom wskazując, że 2016 rok, jako „przejściowy” należy wskaźnikowo spisać na straty, bo gospodarka ruszy z kopyta dopiero w 2017 roku. W tym roku mamy skończyć z 3% wzrostem PKB, ale w 2017 roku mamy 30% szans, że skończymy na poziomie 3,6% (60%, że między 2% -5%).

Zastanówmy się, jakie czynniki wewnętrzne mogły niekorzystnie wpłynąć na rozwój polskiej gospodarki oprócz słynnego już programu 500+. Czy coś Państwu przychodzi do głowy? Źle działająca administracja? PiS, obiektywnie, nic nie zrobił dla polskiej gospodarki i przeciw niej (bo podatek bankowy makroekonomicznie należy traktować jako sprawę groszową). Z jednej strony rząd nic nie zepsuł, z drugiej – nie zrobił też nic znaczącego co mogłoby poprawić mechanizmy, które funkcjonowały kiepsko już wcześniej.

Magia procentów

Magia procentów sprawia, że inaczej też oceniamy wielkość wzrostu. Dzisiejsze 2,5% wzrostu PKB przekłada się na wzrost nominalnego PKB o jakieś 50 mld zł. Wiem, to prymitywna zabawa, ale w gazetowej retoryce wykorzystywana nazbyt często.

Nominalnie w tym roku przekroczymy 2 bln zł. W 2010 roku gdy PKB rosło w tempie 3,8% to również przekładało się na ok. 50 mld zł. Innymi słowy, nie dajmy się zwariować statystyce – przecież nie od dziś wiadomo, ze 1% wzrostu w Niemczech to jakby u nas gospodarka zwiększyła się o circa 7%-8%.

Polska gospodarka powoli ulega nasyceniu i to co mówił premier Morawiecki (i nie tylko on) po części jest racją. Jeśli nie znajdziemy pomysłu na siebie, który doprowadzi do akceleracji przedsiębiorczości (nie wysypu nowych nic niewartych dotowanych przedsiębiorstw) tylko doprowadzi do dynamiczniejszego wzrostu już istniejących biznesów, to prawdopodobnie słowo przeciętność stanie się synonimem dla polskiej gospodarki. Przy czym to wcale nie jest złe określenie dla ludzi bez ambicji, a większość z nas ich nie ma. Również kilometry dzielą sformułowanie „przeciętny rozwój” od „krachu i kryzysu”, które to możemy zobaczyć na nagłówkach niektórych gazet.

Otwarte pozostaje pytanie, czy pomysły rządzących są dobre. Nie wiem.

Łukasz Piechowiak, red. nacz.

*PKB Senegalu (15 mln mieszkańców) w 2016 roku zwiększy się o 6,6% – nominalnie wynosi ok. 60 mld zł, czyli wzrośnie o ok. 4 mld zł. To równowartość dwumiesięcznych wypłat 500+.