mBank to pierwszy polski fintech, który na rynku działa już prawie 20 lat. W międzyczasie chyba gdzieś się zagubił. Jeszcze całkiem niedawno był to internetowy lider wyznaczający trendy technologiczne z cennikiem dla klientów, który siał panikę w zarządach innych banków.

 

W eMaklerze „prowizja od transakcji na giełdach zagranicznych wynosi 0,29% wartości transakcji, nie mniej niż 38 PLN, dla zleceń składanych przez internet”. Stawkę 0,29% można zaakceptować, ale te 38 zł to – dyplomatycznie rzecz ujmując – nietanio.

 

Na świecie furorę robią fintechy inwestycyjne, które umożliwiają zakup akcji i innych papierów wartościowych przy ultra niskich prowizjach lub w ogóle z nich rezygnują. Można tu wspomnieć o Robinhoodzie, eToro, Degiro. Revolut już zapowiedział, że w najbliższej przyszłości również uruchomi możliwość „inwestowania” za ich pośrednictwem.

Jak Dom Maklerski mBanku uzasadnił wysokość prowizji?

Pytanie zadałem na Twitterze. Poniżej odpowiedź:

„Cena usługi to wypadkowa kosztów + marży a rynki zagraniczne to praktycznie nieograniczona płynność i prawdziwy rynek kasowy spółek i ETF, które stanowią o trendach na świecie.”

Jest to bardzo merytoryczna odpowiedź pod warunkiem, że odbiorca ma sześć lat. Coś na zasadzie: „cenę jabłek w sklepie kształtują koszty produkcji, podatki, skala i marża przedsiębiorcy. Jabłka są bardzo zdrowe”.

Fakt jest taki, że przy prowizji w tej wysokości, nie opłaca się dokonywania żadnej transakcji, której wartość jest mniejsza niż 13 tys. zł. Tylko wtedy inwestor łapie się na 0,29%. Jest to wartość zbliżona do przeciętnej wartości transakcji na GPW (przypadek?!), ale jak to z przeciętną bywa – na uwadze trzeba mieć, że zawyżają je grube ryby, czyli inwestorzy instytucjonalni (indywidualni mają tylko 16% udział w obrotach).

Przeciętny inwestor indywidualny ma w portfelu 50 tys. zł, a wartość jego średnich pojedynczych transakcji idzie bardziej w kierunku setek złotych niż kilkunastu tysięcy.

eMakler wydaje się być skierowany do zwykłych ludzi, klientów indywidualnych – znając bardzo nonszalanckie podejście Polaków w zakresie zapoznawania się tabelami opłat i prowizji, jestem prawie pewien, że wielu mocno się zdziwi, że za zakup dwóch akcji o wartości łącznej 50 dolarów, prowizja wyniosła prawie 20%.

Fajna ta prowizja, taka niezbyt wysoka

W Polsce ewidentnie brakuje rozwiązania, które byłoby tanie, a user experience nie odstraszałby ludzi, którzy chcą dołączyć do grona inwestorów indywidualnych. Serwisy transakcyjne są rozbudowane i odstraszające. Niektórzy po prostu chcą kupić parę akcji spółek, z których usług korzystają na co dzień. Potrzebują ładnych wykresów, a nie rozbudowanych modułów analitycznych.

mBank chwali się, że za pośrednictwem eMaklera będzie można inwestować na rynkach zagranicznych m.in. na giełdzie w Londynie (London Stock Exchange), Frankfurcie (Deutsche Borse) i w Nowym Jorku (NYSE i NASDAQ). Na pierwszy rzut oka to dobra wiadomość, bo te parkiety żyją, znajdziemy tam ciekawe spółki, które wyznaczają trendy w rozwoju cywilizacyjnym (Apple, Facebook, Bayer, Volkswagen, BP, itd.).

Jednakże 10 dolarów minimalnej prowizji to zwyczajnie przesada. To prawie jak zachęta do tego, by skorzystać z fintechowej konkurencji.