Londyn po Brexicie nie jest już tak ciekawym miejscem. Krew na fintechowej scenie poczuły dwa azjatyckie tygrysy – Hongkong i Singapur. Możliwe, że finansowo rozszarpią się na śmierć. Łączne inwestycje w rozwiązania technologiczno-finansowe, które zwiększają efektywność świadczonych usług lub tworzą całkowicie nowe, w regionie azjatycko-pacyficznym, od 2010 roku wzrosły ze 100 mln dolarów do 4,3 mld dolarów w 2015 roku.

W Londynie w sektorze FinTech pracuje 60 tys. osób a wartość całego sektora szacowana jest na 6,6 mld dolarów. Niemniej, to Azja wydaje się być ciekawszym rynkiem do dynamicznego rozwoju chociaż nie transparentność regulacyjna i brak jednolitych zasad w pewnym sensie w dłuższym okresie mogą być „czynnikiem obciążającym”.

Singapur i Hongkong łączy ciekawy stosunek. Określa się go mianem „frenemies”, czyli jednocześnie przyjaciół i wrogów. Trochę jak Profesor X i Magneto z serii komiksów o słynnych X-men’ach. Na co dzień rywalizują, ale kiedy trzeba – przechodzą do współpracy.

Do tego wzajemna konkurencja stymuluje je do tego stopnia, że w zasadzie próżno szukać bogatszych rejonów w Azji. PKB Singapuru wynosi 315 mld dolarów a Hongkongu ok. 300 mld dolarów (Polski ok. 600 mld usd). Rzecz w tym, że populacja obu tych miast (i w zasadzie regionów administracyjno-państwowych) wynosi nieco ponad 13 mln osób łącznie.

Światowym centrum finansowych i fintechowym jest Londyn. Niemniej, po Brexicie klimat i perspektywy dalszego dynamicznego rozwoju tych sektorów gospodarki uległy – dyplomatycznie ujmując – oziębieniu. Krew poczuły „byłe kolonie”, które w zasadzie nie chcą walczyć o prymat w regionie, ale ich celem jest dominacja na świecie.

W Azji królują rozwiązania oparte na blockchainie, przesyłaniu pieniędzy, płatnościach mobilnych i pożyczkach peer-to-peer.

Nadzór finansowy małym tylko szkodzi

Ostatnio na Fintek.pl pisaliśmy o „regulacyjnej piaskownicy”. To nie jest polski pomysł tylko właśnie azjatycki. W dużym skrócie, politycy mający świadomość jak delikatną materią są technologiczne start-up’y zamiast bawić się w wieloletni proces deregulacji na potrzeby fintech-ów, po prostu wprowadzają je do „środowiska, gdzie regulacje nie obowiązują” i patrzą co się wydarzy. Jeśli start-up działający w takiej „piaskownicy” z powodzeniem ewoluuje z małej firmy w coś na kształt korporacji, to można założyć, że będzie go już stać na to by z powodzeniem zmierzyć się z prawno-organizacyjnymi ograniczeniami.

Ponadto, w trakcie takiego eksperymentu dokładnie można zdiagnozować, które przepisy i ograniczenia faktycznie stanowią barierę dla rozwoju i które z powodzeniem bez większych strat dla konsumentów i fiskusa można po prostu zlikwidować. To dobre rozwiązanie dla wszystkich, bo w pewnym sensie łączy teorię z praktyką, ponadto nie stanowi dużego zagrożenia dla dużych firm, które jakby nie było – nie muszą robić dużego researchu, bo mają wszystkie działające w piaskownicy start-up’y niejako wyłożone na tacy. Dla wielu z nich, to jak sklep z zabawkami.

A gdzie je kupić?

Najlepiej na giełdzie. Niedawno listing Stock Exchange of Hong Kong trafiły Ant Financial (dawniej Alipay – pośrednik płatności online), Lufax (pożyczki p2p) i Zhongan Online P&C Insurance (bezpieczenia online). Tylko te trzy firmy wyceniane są na 7 mld dolarów. Polski górniczy konglomerat KGHM wart jest ok. 4 mld dolarów.

I to jest właśnie nasz główny problem. Na drugim końcu świata dwa azjatyckie „sępy” czują krew londyńczyków. Gdy parę miesięcy temu nieśmiało mówiłem, że Brexit może być szansą dla Warszawy jako przeniesienia chociaż części interesów finansowych znad Tamizy nad Wisłę to „analytycy” pukali się w czoło.

W końcu największym zagrożeniem dla polskiej giełdy, która w zasadzie coraz bardziej przypomina „ryneczek Lidla” ze swoją szybko psującą się ofertą, nie są – uwaga – tradycyjnie niskie obroty, kiepskie spółki i ogólnie brak pomysłu na cokolwiek, tylko – brak zaangażowania polityków w rozwój rynku kapitałowego (ewentualnie ich nadmierne zainteresowanie obciążające inwestorów podatkiem), ale też FOREX, który – nie wiedzieć czemu – nie jest jeszcze na tapecie nadzoru i polityków, bo w końcu Polacy na tym rynku stracili już więcej niż klienci Amber Gold.

To jest kpina. W czasach gdy jeden naturalizowany Amerykanin z RPA chce wysłać człowieka na Marsa, Polacy gadają, gadają i w zasadzie niewiele robią, na końcu skupiają się na semantyce, ideologii i martyrologicznych wspomnieniach o straconych szansach. Ewentualnie tworzą prezentacje. Zróbmy coś zanim Azjaci zjedzą nasz tort.

Łukasz Piechowiak