Dane sektora bankowego publikowane przez Narodowy Bank Polski nie pozostawiają wątpliwości – jest źle. Wartość bilansowa kredytów hipotecznych w maju spadła o 2 mld zł względem kwietnia 2020 roku. W tym samym okresie rok temu sprzedaż wzrosła o 5 mld zł, a dwa lata temu – o 9 mld zł. Sprzedaż kredytów hipotecznych idzie bardzo niemrawie i bliżsi prawdzie będą ci ekonomiści, którzy twierdzą, że hipoteki w maju stanęły w miejscu.

W kredytach konsumenckich też marazm. W maju suma bilansowa wyniosła 166,4 mld zł – o pół miliarda mniej niż w kwietniu i 1,5 mld zł mniej w stosunku do stycznia. Przypomnijmy, że w okresie kwiecień/maj rok temu banki odnotowały wzrost o 2 mld zł. Oznacza to nic innego, jak to, że w maju kredytowa lokomotywa zaliczyła awaryjne hamowanie.

To zła wiadomość nie tylko dla banków – polska gospodarka napędzana jest konsumpcją. Mniejsza sprzedaż kredytów będzie miała zatem negatywny wpływ na wyniki wzrostu PKB. Nawet jeśli w kolejnych miesiącach odnotujemy odbicie, to i tak odrobienie wyniku będzie niemożliwe przy tak niskim poziomie stóp procentowych. Co prawda, utrata wartości kredytów trzymana jest w ryzach, ale kluczowe dla tego wskaźnika będą kolejne miesiące. Jeśli faktycznie czeka nas spory wzrost bezrobocia i pogorszenie kondycji przedsiębiorstw, to przy mniejszej sprzedaży i wzroście ryzyka, niektóre banki mogą znaleźć się w bardzo trudnej sytuacji.

Kwestie pozaekonomiczne też są ważne. Odrabianie strat finansowych w dużym stopniu zależy od sentymentów i nastrojów społecznych. Jeśli młode małżeństwo dostanie odmowę na udzielenie kredytu celem remontu kuchni, to zawiedzie się nie tylko sprzedawca i kredytobiorca, ale też „trzeci podmiot” – człowiek, który miał tę kuchnię złożyć, sprzedawca pizzy, która miała uhonorować udane przedsięwzięcie, itd. Ponadto klienci nie lubią odmów – często robią sobie wtedy przerwy od konsumpcji w ogóle.

Na koniec maja zysk sektora bankowego wyniósł 3,3 mld zł

W zeszył roku było to 5,8 mld zł, a dwa lata temu – 6,4 mld zł Innymi słowy, w tym roku banki zaliczyły spadek o 43%. Jak tak dalej pójdzie, to sektor bankowy zakończy rok z zyskiem grubo poniżej 10 mld zł, a ostatni raz taka sytuacja miała miejsce 11 lat temu.

Banki od dawna zwracają uwagę, że są nadmiernie obciążone. Przez ostatnią dekadę wiele się zmieniło w bankowości, szczególnie w zakresie regulacyjnym i napisać, że liczba obowiązków wzrosła to w zasadzie nic nie napisać. Do tego dochodzi podatek bankowy, który jest niewzruszonym obciążeniem, a jego brak elastyczności względem sytuacji rynkowej, stanowi spore wyzwanie dla banków, które muszą mierzyć się nie tylko z ultra niskimi stopami procentowymi, ale także konkurencją ze strony chociażby challenger banków.

Fintech traci razem z bankami

Wydaje się ona niewidoczna, bo nie licząc Revoluta, żaden challenger bank w Polsce nie zdobył znacznego udziału w rynku. Z Revoluta korzysta ponad milion Polaków, ale na razie jeszcze okazyjnie nie traktując go jako banku pierwszego wyboru. W dużej mierze nie z obaw o bezpieczeństwo, ale dlatego, że banki w Polsce wykonały skok technologiczny i ich oferta nie odbiega znacząco od tego, co mogłyby zaoferować fintechy konsumenckie, a nie będzie też przesadą opinia, że ich oferta jest na razie bardziej konkurencyjna.

Ale na to wszystko idą pieniądze i to niemałe – w 2019 roku banki na innowacje wydały 1,68 mld zł, a prawie drugie tyle na utrzymanie IT. Kryzys COVID w sektorze bankowym prawdopodobnie zahamuje inwestycje w tym zakresie, a szkoda bo innowacje fintech napędzają gospodarkę. Dowodów nie trzeba daleko szukać – gdyby nie szybkie płatności, BLIK, bankowość mobilna i cała reszta fintechów, które to umożliwiają, to w trakcie najgorszego okresu lock downu, spadki w handlu byłyby znacznie większe. Rozwiązania fintech zamortyzowały kryzys na tyle na ile mogły, ale pamiętajmy, że bez banków – nie ma w Polsce fintechów.

Banki nie są skore do inwestowania w innowacyjne startupy, co ma przyczyny instytucjonalne, które wbrew pozorom małym stopniu wynikają z awersji do młodych firm, a bardziej z ogromu pracy jaką trzeba wykonać, by tę inwestycję uzasadnić. Nie oszukujmy się też – nasze startupy póki co mają skromny potencjał, bo też skromne mają fundusze na rozwój. Inwestycja rzędu 25 mln zł robi wrażenie i rozpala wyobraźnie w Polsce, ale w Londynie czy w USA to „tylko 5 mln EUR”, na których pozyskanie bardzo często mają propozycję od tzw. „czapy”, czyli ryzykowne przedsięwzięcia bez większych szans na sukces, jeśli do którego by doszło, to przyniósłby gigantyczną stopę zwrotu. Jak Apple w latach 80-tych.

Klimat do inwestycji ze strony banków maleje wraz z presją na cięcie kosztów – jedni eksperci twierdzą, że to dla fintechów dobrze, bo banki będą szukały wsparcia z ich strony i ciekawych partnerstw (ponadto można tanio kupić wartościowy projekt), ale bardziej prawdopodobne jest wstrzymanie z decyzjami, na co wskazuje np. raport Fintek.pl o fintechach w czasie pandemii.

Mozolne budowanie wartości

O tym, że sytuacja jest daleka od dobrych świadczyć może także duża dysproporcja w wycenach polskich banków. Odpowiedzi dostarcza GPW – kapitalizacja największego polskiego banku wynosi 29 mld zł (6,5 mld EUR), Pekao – 14,4 mld zł (3,23 mld EUR), a Santandera – 17,7 mld zł (4 mld EUR). To się oczywiście szybko zmienia, bo na polskim parkiecie od kilku miesięcy mamy spory rollercaster i ruchy w jedną lub drugą stronę na poziomie 5% dziennie nie robią już wrażenia.

Dla porównania, borykający się z fundamentalnym problemem nierentownego modelu biznesowego, brytyjski challenger bank Monzo wyceniany jest na 1,33 mld EUR, a niemiecki n26 na 3,1 mld EUR. Słowem – mamy problem, bo albo nie doceniamy tego co mamy, ale nasi zagraniczni konkurenci są zbyt hojnie traktowani. Z drugiej strony – oziębłe warunki ekonomiczne dla polskiego sektora bankowego przynajmniej na jakiś czas zniechęcają zagraniczną konkurencję do podjęcia wyzwania na polskim rynku. Wszystko ma swoje dobre strony, tylko problemem jest określenie, która jest dobra…